1 grudnia 2016

prababcia




  Wybrałam się z wizytą do prababci. Tak. Takiej mamy mojej babci. No jakby nie patrzeć, prababci. Trochę brzmi jak pradinozaur. Ale spokojnie. Aż tak stara nie jest. Chociaż kiedyś za dzieciaka usiłowała mi wkręcić, że jest tak stara, że całowała w rękę tego króla na niebieskim banknocie. Łyknęłam. Co mam nie łykać. Kobieta łyknie wszystko. :v

  Prababcie miałam swojego czasu cztery. W sumie każdy kiedyś miał. Jednak ja znałam je wszystkie. I jeśli ktoś by miał wątpliwości co do mojej osoby, prababcie mówią wszystko. Mając takie kobiety w rodzinie (cudowne swoją drogą) nie można pozostać w pełni normalnym. Dajmy na to pierwsza prababcia, do końca życia była przekonana, że ma 20 lat. Dzwonek do drzwi. Babcia poprawia loki, robi dziubek do lustra i leci do drzwi, bo to na bank kawaler do niej z wizytą. Zwykła też omdlewać przypadkowym panom w ramionach, aby zanieśli jej zakupy do domu. Prababcia druga dała mi kiedyś dyche na lody. Dając mi tego dycha rzekła: Tylko na fajki nie wydaj! I może nie było by w tej trosce nic dziwnego, gdyby nie to że miałam jakieś 7 lat i jedyne fajki jakie znałam to takie śmieszne z gumy. A sama prababcia umarła na raka płuc, bo jak stwierdziła: "palenie to jedyna przyjemność jaka w życiu mi została i ch* wszystkim do tego." Amen.
   Trzecią prababcię pominę z racji, takiej, że przemknęła jedynie cieniem.

   Ale moją najbardziej ukochaną ze wszystkich była czwarta prababcia. To dopiero kobieta z jajami.  Ile by nie mówić o jej wieku, to dla mnie odkąd pamiętam wygląda na 70. Czuje się jak sama mówi, na 100 ale cytując „siedzi, biowital pije i ma wszystko w dupie”. Agentką była od zawsze. Któregoś razu na przykład pojechaliśmy ją odwiedzić z dziadkami. Dziesięcioletnia ja, po sutym obiedzie (do którego jeszcze wrócę) zostałam podstępnie przez prababcię zwabiona do kuchni.
- Deserku nie chcesz? – Zapytała, szeleszcząc niebieską podomką, która zdążyła się już zupełnie wpisać, w prababciny wizerunek.
- Chcę! – Przytaknęłam zadowolona. Bo chociaż brzuszek pełniutki, to na deserek miejsce zawsze się znajdzie. Zresztą jedzenia nigdy nie odmawiałam, a deserku już zwłaszcza!
- Masz, jeżynek od babci. Tylko tu siedz i jedz, żeby mi nie nabrudzić w salonie – mruknęła dając mi pełną miseczkę jeżyn. Dobrych takich, w syropie. A trzeba wam wiedzieć, że jeżyny to ja kocham ponad wszystko.

Zeżarłam.

   W tym samym czasie na stół w salonie wjechała naleweczka babcinej produkcji. Babcia kieliszek, dziadek kieliszek, prababcia kieliszek. Ja w tym czasie zdążyłam obryndzlować miseczkę i zawlec zadek do salonu, gdzie miłościwie włączono mi bajki. Siedzę sobie i czkam wesoło.
- Łoooo.. dobra ta nalewka! – pochwalił dziadek – I mocna jak diabli, z 40% ma najmniej!
- Ano – mruknęła prababcia
- A na czym to? Na jeżynach? Czuję rękę mistrzyni teściowej. Słynna jeżynówka jak nic!
- Ano – mruknęła znów prababcia
Tymczasem nieświadoma niczego, zaczęłam zalewać się do rozpuku, oglądając reklamę pasty do zębów. Mój rechot przerywany czknięciami wzbudził podejrzenia.
- Mamuś, a co ona taka wesoła? – zapytała podejrzliwie babcia
- Deserek dobry zjadła, to co ma dzieciak płakać.
- Mamuś, a co na ten deserek dostała? – jeszcze bardziej podejrzliwie zapytała babcia.
- Owocki– powiedziała niewinnie i zaniosła się wesołym rechotem.
- Oluś, na Boga, co ty tam jadłaś?
- *hysc* jeżynki *hysc* - odparłam szczerząc zęby, a dziadkowie zaczęli gromić prababcię, że jak to tak dziecku, jeżynki z nalewki?!
- A idźcie wy w diabły. Wodą porządnie przelałam. Mama mi takie dawała i żyję! Od dobrych jeżynek jeszcze nikt nie umarł – i tym wybiła im wszystkie argumenty z ręki. Ja tymczasem czkałam dalej, zadowolona jak diabli, nie mając pojęcia, że oto pierwszy raz w życiu doznałam lekkiego stanu upojenia alkoholowego.

   Innego razu, już jako dorosła kobita, wybrałam się do prababci w odwiedziny. Zadzwoniłam uprzednio i grzecznie się zameldowałam. Prababcia to lubi człowieka podjąć obiadem. Dlatego, przezornie pościłam przez trzy dni, żeby pomieścić babciną gościnę. Ledwo usiadłam, prababcia zaczęła wnosić stosy jedzenia. Kopiasta góra ziemniaków, polanych obficie tłuszczykiem, goloneczka, schabowe, mielone, ze cztery rodzaje sałatek. Tłumaczenie, że zmieszczę nawet połowy, jakoś jej nigdy nie przekonywało.
- Jedz dziecko, jedz – mówiła – ty zawsze dobrze lubiłaś zjeść. Widać, no taka chudzina jak te twoje siostry nie jesteś. No jedz no!
- *hulpfl* - udało mi się wydusić między ziemniakami a kotletem
- A ty mi powiedz – wzięła mnie z zaskoczenia – z tym arabem to ty zerwałaś?! – kotlet stanął mi w gardle. Aż mi łezka pociekła. Bo żadnego araba w swoim życiorysie nie przerabiałam.
- Jakiego araba? – wykrztusiłam, dalej się dławiąc
- No tego czarnego jak sam szatan, z taką brodą wielką. No ciapatego, cholernika jednego. Zerwałaś?!

   Moja konsternacja już sięgała niemal zenitu. Jakiegoż araba, jasna cholera?!
   Olśniło mnie.
   Ostatnio jak byliśmy z wizytą u prababci rodziną, miałyśmy się pochwalić kawalerami. Są telefony. Są i zdjęcia.  Chłopak mojej siostry został skwitowany ciężkim westchnięciem i jeszcze cięższym spojrzeniem. Tymczasem mój, podniósł prababciny lament, że do reszty zwariowałam i araba do rodziny chcę włączyć. A oni przecież mają po 10 żon, mordują ludzi i lubią kozy. Przy czym te kozy to najbardziej babcię zdawały się godzić. Moje tłumaczenia, że toć to nie arab, tylko dobry chłopak z polskiej wsi, z dziada pradziada na krowim polskim mleku chowany, na nic się nie zdały. Widać prababci było obce pojęcie lumberseksualizmu i mody na szalone drwalskie brody. Szczęśliwa kobieta.

- A tego… No to tak babciu, zerwałam. Tylko to nie był arab. – wybulgotałam, zastanawiając się czy dam rade przełknąć jeszcze jeden kawałek goloneczki.
- Arab jak cie cholera! Z oczu mu arabem patrzyło! Dobrze dziewczyno. Bardzo dobrze, że z nim zerwałaś! Ciapatych prawnuków to ja bym nie chciała! Porwałby cię, Bóg jeden wie gdzie. Uprowadził i w haremie trzymał! Zresztą, ty murzyna też nie bierz. Żeby ci do głowy nie przyszło, bo spadku to nie powąchasz nawet! I czemu nie jesz? Jedz dzieciaku, bo marnie wyglądasz. Kotlecika?

   Gdzieś głęboko w moich trzewiach, zaczął wzbierać chichot, który przerodził się w szczery śmiech, jakiego nie słyszałam u siebie od dawna. Podeszłam do prababci i uściskałam ja serdecznie. Takich ludzi jak ona na tej ziemi już nie było. A ją kocham najmocniej na świecie.
- Babciu, ja cię błagam, nigdy a przenigdy się nie wybieraj na tamten świat, bo żaden spadek cię nie zastąpi. A obiecuję! Nie wezmę sobie żadnego araba. Ani murzyna.
- No ja myślę – odparła, już trochę udobruchana – najlepiej to Polaka sobie weź. Białego jakiegoś. I pospiesz się dzieciaku, bo latka lecą, a ja chcę na twoim weselichu zatańcować. A no i pra.. prawnuki zobaczyć!

   To prababci musiałam obiecać. Bo kogo jak kogo, ale ją ugościć w tym jednym z najważniejszych dni w moim życiu, byłoby zaszczytem.

   I jak to śpiewały Micromusic:
Panie daj mi chłopaka, nie murzyna, nie araba, nie wariata, nie furiata, a Polaka.  




1 komentarz:

  1. Dla mnie zawsze byłas jak bohaterka Jeżycjady. A teraz proszę; sama piszesz o znakomitych rodach :D I to ciekawie, a nawet zabawnie!

    OdpowiedzUsuń