Właśnie uczę się do bardzo ważnego kolokwium. Tak też wpadłam na genialny pomysł posprzątania pokoju. Zrobione. Umyłam wszystkie naczynia, wyszorowałam okna i podlałam, pierwszy raz od miesiąca kwiatka. Zmieniłam profilowe na fejsie i obdzwoniłam wszystkich znajomych. Skończyły mi się pomysły. Tak też, skończyło się jak zwykle. Znów bloguję, zamiast wykonywać czynności wyższe. Klasyka.
Ale do brzegu, Olgo, do brzegu. Puki co mam więcej Wege upadków niż wzlotów. Mój kunszt kulinarny skowycze z bólu, widząc kolejne wegańskie potrawy wychodzące spod mojej ręki. I jeszcze miesiąc temu poddałabym się. Powiedziałabym, a chrzanić to. Ale postanowiłam twardo się nie przejmować. I powolutku małymi krokami tworzę. O ile można tak nazwać, te dziwne upiorki, które wychodzą spod mojej ręki.
Na pierwszy ogień poszły Placuszki owsiane.
Warty tu jest wyjaśnienia fakt, że unikam jak ognia przepisów. Zwłaszcza przepisów z internetu. Wydają mi się tak irracjonalne i tak udziwnione. A jeszcze te proporcje podawane w gramach. Wolę sama. Bo czytając zawsze coś przekręcę. Zmieszam składniki, które trzeba ubić, pokroję zamiast wycisnąć i takie tam. Ogólnie, jednym słowem: tragedia. 95% przepisów z internetu skutkuje wywaleniem w kibel. (serio, wiem co mówię)
Wzięłam sprawy w swoje ręce. Przypomniałam sobie, radę nieocenionej Zosi, co dodać zamiast jajka, żeby się wszystko trzymało kupy. Mielony len! Nasypałam hojnie do miski z płatkami owsianymi. Dodałam żurawiny, pestek z dyni i słonecznika i miodu. Stwierdziłam, że wystarczy. W pierwszym odruchu chciałam zalać mlekiem. Powstrzymałam się dzielnie i chlusnęłam wody, żeby mi papka rozmiękła. Przemieszałam i zaczęłam wykładać na patelnię, gdzie już wesolutko skiwerczał olej kokosowy.
Wyszło mi coś takiego:
![]() |
Papka do niczego nie podobna. Ale chociaż zasmażona |
Moje kucharskie ego zaskowyczało. Papka nie chciała pozostać w formie placka za żadne skarby. Łamała się i rozpadała. Zacisnęłam zęby i zrobiłam drugie podejście. Dodałam jeszcze więcej mielonego lnu.
![]() |
Już ciut lepiej. |
Udało się! Placki zostały w formie prawie pożądanej. Całe szczęście. Bo już nie miałam więcej czasu, ani owsiankowej papki. Został tylko jeden problem. Mimo ogromu dobroci, które tam wsadziłam, smakowało jak tektura. Tutaj odkrycie, nastąpiło kolejne. To że coś smakuje jak tektura samo w sobie, nie znaczy że będzie smakowało tak samo z dżemem. Chwała wszystkim babciom za ich sezonowe wyroby! Uwaga! sekret tkwi nie w większej ilości lnu, a w tym żeby papka rozmiękała wystarczająco długo. Good damn.
Po swojego rodzaju małej porażce przemogłam się i poszukałam przepisu. A co internet powiedział mi o placuszkach owsianych? Trzeba je zblendować. Ha! Nie mam blendera. I pewnie mieć przez najbliższy czas nie będę. Dlatego, drogi czytelniku: zapraszam do wypróbowania mojego jakże fantastycznego przepisu. Smaku nie gwarantuję, ale przynajmniej możesz to zrobić bez blendera! Ot włala.
Kolejne upadki wyglądały mniej więcej tak:
Buziaczki misiaczki. Grzeczne mi tam być.
With love,
O.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz