15 lutego 2016

Walentynkowa historia


 Stoję pod prysznicem kiedy dzwoni telefon. Cholera jasna. Dlaczego akurat teraz. W momencie gdy właśnie gdy przypominałam sobie wszystkie inne prysznice w moim życiu, pod którymi dane było mi stać. Lubię prysznice. O wiele bardziej niż wanny. To jak zamykanie się w kapsule, gdzie możesz się odciąć od świata. Kaskady gorącej wody spływają po ciele, skutecznie zagłuszając wszystko co zbędne. Niech dzwoni. Na zdrowie.
   W pewnym momencie uświadamiam sobie, że stoję tak już z dobre pół godziny przedłużając tą medytację.

   Śmieszy mnie dzisiejszy dzień. To całe celebrowanie miłości. Co tu celebrować? Od rana odpaliłam sobie TIDAL i jako pierwszą propozycję, rzuciło mi valentine's playlist. Myślę raz kozie śmierć, odpaliłam. Trzecia piosenka. Jeden OsiemL, Jak zapomnieć. Radośnie wybuchnęłam śmiechem. Rewelacja. Ci to potrafią człowieka wprowadzić w dobry nastrój. Zaczęłam sobie zatem przemyśliwać, co tak naprawdę chciałabym zapomnieć. Stwierdziłam, że absolutnie nic. Oczywiście, jest kilka historii na które oblewam się brunatnym rumieńcem. Ale też i takie do których wracam z ironicznym uśmiechem. Albo tym całkiem przyjemnym. Hej! Przecież każdy ma takie piosenki, które opowiadają tyle wspaniałych historii. Jedziesz autem i słyszysz w radiu kawałek, który nagle przenosi cię do przytulnej kuchni, zapachu naleśników i ciepłych dłoni.
   Możesz kochać walentynki, możesz ich też nienawidzić. Ogólnie wybór należy do Ciebie. Ja już od lat robię sobie z tej okazji "Dzień miłości do mnie samej", mimo tego, że zawsze mam jakoś z kim świętować. Wczoraj byłam ja, dobre książki, wspaniała muzyka i naprawdę dobry alkohol. Gdy ludzkość na zewnątrz zalewała się pozytywno-negatywną burzą uczuć, od których mnie delikatnie zemdliło, siedziałam w eleganckiej marynarce i malowałam na czerwono paznokcie u stóp.
    Make love not war.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz