Krajobraz za oknem
przesuwał się w takt stukotu kół. Drzewa, wypłowiałe trawy, płynące powoli
auta. Wszystko to było tylko migawką. Pierwsze przymrozki stopniowo przeganiały
złotą jesień, zamieniając ją w szarą, bezpłciową i okropną. Jednak krajobraz
wciąż zachwycał, nabrał surowości, trochę jakby pogardy do wszystkiego w okół.
Stał się jak kobieta, która nie może się pogodzić z tym, że najlepsze lata ma
już za sobą. Zgorzkniały. Opryskliwy. Lecz ciągle zachowujący klasę. Bruzdy
zaoranych pól, niczym zmarszczki na jej twarzy. Ostatnie bastiony okrytych
złotymi liśćmi drzew, jak blond pasma w jej siwych włosach. Zielona ozimina,
będąca ostatnią najelegantszą sukienką, oblekającą starzejące się ciało.
Dlatego świat był nazywany panią. Matką ziemią. Była piękna. Nawet w tej swojej
zgorzkniałej rozpaczy.
Alicja siedziała przy
oknie. Wzrok utkwiła martwo w telefonie, chociaż cały jej mózg zdawał się coś analizować. Ściągnięte, trochę krzaczaste brwi nadawały jej surowości. Puszyste
włosy, układały się miękko, tylko potęgując kontrast. 33 lata i właśnie
zostawia ją facet, który miał być tym ostatnim. Z którym miał być ślub, cichy
acz wystawny. Dziecko, nazwane Stasiem. No i ten domek pod Łodzią, na który
odkładali przez ostatnie lata. Zostawia ją.